
Przegląd od AI:
"Donum Corde" to nazwa ośrodka rehabilitacji i opieki medycznej, a w wolnym tłumaczeniu z łaciny oznacza "dar serca" lub "dar dla serca". Jest to miejsce, które oferuje kompleksową rehabilitację i nowoczesne metody terapeutyczne, a nazwa nawiązuje do troski o dobro pacjenta.
"Troska o dobro pacjenta" - zapamiętajcie..
Jeśli ktoś żyje w przekonaniu, że wypasione wczasy na Majorce dla trzyosobowej rodziny w "all inclusive", to drogi "śpas", to się myli...
W czerwcu - pięć miesięcy po udarze - trafiłem do Donum Corde. Prywatnego ośrodka w Budach Głogowskich pod Rzeszowem. To był jeden z niewielu ośrodków w Polsce, który mógł się zająć pacjentem w moim stanie. Lena jeszcze nie dałaby rady - sama, bez fachowej pomocy. Ja jeszcze niewiele się ruszałem. O staniu nie było mowy.
Poza tym dziewczyny - Lena i Magda chciały dla mnie jak najlepszej rehabilitacji. Kierując się opiniami i dzięki hojności Fortecjan i ludzi dobrej woli, którzy mnie szczodrze wspomagali - dziewczyny umieściły mnie właśnie w Donum Corde. Rehabilitacja - pierwsza klasa. I wcale nie drożej niż w innych ośrodkach, Choć ponad 200 złotych za godzinę i tak jest dla mnie ceną absurdalną.. Miałem średnio 4 - 5 godzin dziennie po pięć razy w tygodniu.. Liczy ktoś? Pobyt z całodobową opieką (która wcale cudownie nie wyglądała) jak dla mnie - jedyne 30 tysięcy na miesiąc. Lena - jako opiekun, mój reprezentant i tłumacz kartonika - jedyne 10 tysięcy na miesiąc. Wyjścia jednak nie było. Mimo, że w Reptach pozbyłem się tracheotomii i cewnika została mi jeszcze jedna "rurka" - PEG. Dalej niewiele byłem w stanie połykać, w każdym razie nie tyle żebym dał radę się żywić a już w ogóle pić. Jeść mogłem tylko papki (pamiętacie jak skończyła się w Reptach historia bułki) a jadłospis Lena próbowała wynegocjować z miejscowym dietetykiem, co skończyło się tym, że gotowała sama. Dietetyk skołowany patrzył tylko z coraz szerzej otwartymi oczami.. Jakby Lena mówiła w niezrozumiałym, obcym języku. Za wyżywienie trzeba było płacić, mimo że z niego nie korzystaliśmy. Takie jednak zasady - pobyt z wyżywieniem albo wcale. Pielęgniarki jak się zorientowały, że Lena się mną opiekuje 24h/7 - zaczęły sporadycznie zaglądać, właściwie przychodziły tylko na wezwanie. Tyle w kwestii "troska o dobro pacjenta".. Nazwa z pewnością do niej nawiązuje..
Na zajęcia jeździłem raczej do południa. Część mieszkalna była na piętrze a główna część rehabilitacyjna na parterze w drugim skrzydle budynku. Jako, że - za sprawą dziewczyn - NFZ wyposażył mnie w wózek elektryczny na zajęcia zacząłem jeździć sam. Wbrew temu, co uważa się za standard poruszania się wózkiem dla niepełnosprawnych - ja wolno nie jeździłem. Zapieprzałem ile fabryka dała a personel patrzył na mnie z przerażeniem. Wypatrując na horyzoncie jakiejś katastrofy. Moja "śmieszna przypadłość" szybko się po ośrodku rozniosła, przyklejając mi łatkę "pociesznego idioty". Niektórzy terapeuci po "kartonikowych" rozmowach zorientowali się, że między tym co w środku a na zewnątrz jest - delikatnie mówiąc - spory dysonans. Większość traktowała mnie jednak zgodnie z obrazkiem.. Półgębkiem żartowali w dość cyniczny sposób. Szczególnie kiedy wpadałem w klonusy.
"Przegląd od AI:
Klonus (stopotrząs) po udarze to mimowolne, rytmiczne skurcze mięśni, wynikające z uszkodzenia górnego neuronu ruchowego przez udar. Stan ten pojawia się na skutek uszkodzenia przez udar ośrodków w mózgu odpowiedzialnych za kontrolę ruchu, co prowadzi do nadmiernej aktywności odruchowej mięśni, zwiększonego napięcia mięśniowego i mimowolnych skurczów. Może dotyczyć różnych grup mięśni, takich jak te w kostce, rzepce, ramieniu czy szczęce. ".
Kiedy wpadałem w klonusy, to najczęściej podczas stania. Najpierw trzęsła mi się jedna noga, za chwilę druga aż w końcu cały zaczynałem się trzepać jakbym miał parkinsona. Było to nie do opanowania. Szczególnie dziwnie to wyglądało kiedy zaczynała się trzepać lewa ręka - nie mogłem jej złapać bo prawą się trzymałem, żeby się nie przewrócić (działo się to podczas stania). Wyglądało to jakbym robił sobie dobrze. Dorzućcie do tego litry wylewającej się z gęby śliny i napady śmiechu bez powodu - przepis na sukces gotowy! W mojej głowie malowały się nigdy niewypowiedziane riposty na temat półgębkiem wypowiadanych komentarzy.. Ale tak jak wspomniałem wcześniej - niektórzy traktowali mnie właściwie, wykazując zrozumienie rozbieżności pomiędzy tym co widzą a co wynika z "kartonikowych" rozmów.
Budy, to jest mała miejscowość otoczona lasami, do których często wybieraliśmy się na spacer. Dzięki temu, że miałem wózek elektryczny, Lena nie musiała go pchać jak w Reptach. A kiedy czasem znikała na tydzień żeby ograniczać koszty a przy okazji pozałatwiać sprawy, które zostawiła zajmując się mną - nie byłem przywiązany do łóżka. Wyjeżdżała czasem na tydzień. Zdawałem sobie wtedy sprawę z tego jak bardzo zmienia się życie ludzi w najbliższym otoczeniu. Nie tylko moje..
Kiedy zostawałem “sam”, to naprawdę czułem się jak bym był sam. Nie dokuczało mi to, poza tym, że warunki opieki zmieniały się diametralnie. Miałem survival ogólnie mówiąc.
Żywiłem się papką, która codziennie smakowała tak samo. Kiedy ją przynoszono byłem przeważnie na zajęciach, więc kiedy “siadałem do stołu” była już zimna. No, ale czego się spodziewać za marne 30 tysięcy na miesiąc?! Poznałem smak czekania.. Ciągłego czekania na coś, co sam zrobiłbym “od ręki”, teraz, zaraz, natychmiast. Zwroty “zaraz”,”za chwilkę”,”już” i wszelkie synonimy dla każdego znaczą co innego. Są w zasadzie przerywnikiem, który nie znaczy nic więcej jak tylko “czekaj”. Czasem to było 40 sekund ale częściej 40 minut..
Pozbyłem się cewnika ale zwieracze nie trzymały jeszcze zbyt dobrze, więc zamiast majtek - jednorazowa pielucha. Kto uważa, że to u dorosłego faceta nic wielkiego - polecam jeden dzień z takim “lej gdzie popadnie”. Cudowne uczucie! Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka - nie da się go tak po prostu wyłączyć..
Wróciłem z zajęć. Chce mi się sikać. Dzwonię więc na dzwonek. Byłem w stanie już stanąć ze znaczną pomocą w WC, nie byłem w stanie się obrócić. Ale z czasem z dziewczynami i z Leną opracowaliśmy “patent” na to. Przychodzi pielęgniarka. “Co trzeba?”. Pokazuję więc, że chcę na siku. “Już tylko pójdę po koleżankę”. Wracają po 15 minutach - “co trzeba? Zmieniamy pampersa?”. No teraz to już tak..
Leżę w łóżku - siku. Dzwonię. Przychodzą trzy Panie - dają mi “kaczkę” - nie opłaca się wstawać - tak będzie łatwiej.. Po czym stają po bokach mojego łóżka i nie zwracając na mnie uwagi dyskutują o niedzielnym obiedzie:
-
Ja to moczę mięso na gulasz dzień wcześniej w specjalnej marynacie.
-
Mojemu bez różnicy co je. Wraca z nocki, prześpi się trochę i jest głodny. Nie będę się tam bawić w jakieś specjalne marynaty. - odpowiada jej druga.
-
Racja. Ja to jak nie mam pomysłu zaglądam do internetu i biorę pierwszy, lepszy przepis z brzegu. W miarę się go trzymam i dobre jest. Jeszcze tego mi trzeba żeby stać przy garach i kombinować..
Halo! Ja tu jestem! Próbuję się właśnie wysz***ć. Czy muszę jak pies na trawniku w środku miasta? Czy może mam fanaberie chcąc w takiej chwili odrobinę prywatności?
Moje wołanie zostaje w głowie.. Na szczęście Panie się nudzą.
-
To my przyjdziemy za chwilę.
Pokazuję na dzwonek - dam znać..
Przychodzi Pani. Obchód robi. “Coś trzeba?”. Leżę w łóżku i nie mam dostępu do niczego. Ładnie jest i ciepło. Piszę więc na kartoniku “PROSZĘ OTWORZYĆ BALKON”. Kobieta uśmiecha się szeroko - “ co ty tam piszesz? Bo nie rozumiem. Jeszcze raz. Tylko wolniej.”. Powtarzam więc “PROSZĘ OTWORZYĆ BALKON”. Kobieta się uśmiecha jeszcze szerzej. “ Oj Seba Seba. Głupoty jakieś piszesz”. Mówi to bardziej do siebie niż do mnie. Otwiera mi wodę mineralną, stawia na stole, który jest poza moim zasięgiem. Wychodzi. Co zrozumiała? Nie wiem..wody na razie i tak nie mogę, bo się krztuszę.
Kiedy Lena wyjeżdżała - częściej jeździłem na spacery. Stroniłem od towarzystwa ze względu na moją “śmieszną przypadłość” i nie chciałem się skazywać na czyjś monolog na mało interesujące mnie tematy.
Robiłem “rundkę” wózkiem dookoła budynku po betonowej drodze albo alejkami przyległego, dużego ogrodu. Przyglądałem się wielobarwnym kwiatom z zaciekawieniem, oczywiście tym które były w zasięgu. Przyglądałem się automatycznym kosiarkom, które co jakiś czas wyjeżdżały ogromny trawnik wokół budynku czynić “idealnym”. Po lewej stronie budynku w ogrodzie było drewniane podwyższenie - coś na kształt małej sceny. Lubiłem się tam zatrzymywać na dłużej, stając na niej wózkiem i patrząc na świat z “dawnej” perspektywy. Udawałem wtedy że za chwilę zagram koncert. Zajmowałem należne mi miejsce i oglądałem świat wokół. Nie wyjeżdżałem poza teren ośrodka ze względu na baterię w wózku. Kiedyś poruszając się po ogrodzie wskaźnik spadł o jedną kreskę - pomyślałem - spoko. Jeszcze cztery. Wskaźnik jednak szybko osiągnął stan krytyczny - trzeba było się szybko zbierać. Dojechałem do budynku, wsiadłem do windy i zajechałem na swoje piętro. Bateria skończyła się na korytarzu, tuż przed moim pokojem. Jeszcze ze trzy metry i dojechałbym do ładowarki. Kiwam na pielęgniarkę, która akurat przechodzi - pokazuję na wózek po czym wykonuję wymowny gest podcinanego gardła. Mija mnie z uśmiechem łapiąc mnie w pośpiechu przyjaźnie za ramiona - "co tam Sebciu". Idzie dalej. Po 10 minutach jakiś starszy pan na wózku orientuje się, że coś jest nie tak i wzywa pielęgniarkę, która te moje "kalambury" w miarę szybko kuma.. Strach pomyśleć, co by się stało gdyby ta bateria skończyła mi się choćby w ogrodzie. I tu przypominają mi się słowa "troska o dobro pacjenta"..
Drzwi do pokoju były cały czas otwarte, żebym łatwiej mógł wyjeżdżać. Otwierały się bowiem do wewnątrz. Nie lada więc wyczynem było równoczesne otwieranie ich i przestawianie wózka, by ich nie blokował. Trzeba było to robić jedną ręką a zasięg miałem niewielki, bo jeszcze nie bardzo dałem radę oderwać plecy od oparcia. Wpadł do mnie jeden z pacjentów. Gość koło czterdziestki - biznesmen, na wózku. Nie wiem czy wylądował na wózku w wyniku jakiegoś wypadku, czy choroby - nie wnikałem. Spotykaliśmy się czasem na sali rehabilitacyjnej. Oprócz sal specjalistycznych była jedna - główna. Otóż (nazwijmy Go na potrzeby owej publikacji dajmy na to - Łukasz) miał specyficzne, sarkastyczne poczucie humoru, które nawet lubiłem. Jego błyskotliwość, spostrzegawczość pozwalała komentować rzeczywistość w trafny, dość "nieokrzesany" sposób. Od razu zauważył w pokoju mnóstwo garnków, z których korzystała Lena i nazwał mnie "Geslerką".
Zaczynałem już coś pić. Krztusiłem się, topiłem i często zawartość ust w wyniku krztuszenia się lądowała przede mną (nadal jest z tym problem). Próbowałem jednak. Cieszyłem się jak dziecko, że mogę skorzystać z ogólnodostępnego ekspresu, który był w jadalni na parterze i przypomnieć sobie jak smakuje kawa. Napełniałem kubek, wkładałem go sobie między nogi (bo ręką przecież musiałem trzymać jojstick) i udawałem się w ustronne miejsce (do jednego ze stolików na zewnątrz). Kawa parzyła uda ale zanim dotarłem do stolika trzeba było wytrzymać. Musiałem szukać ustronnych miejsc, bo "śmieszna przypadłość" do dziś sprawia mi problemy z piciem, kiedy "ktoś patrzy". Wtedy to było wręcz niemożliwe. I tak nawet będąc na osobności częściej zamiast się napić parskałem w kubek, rozlewając tym samym jego zawartość. Błogosławiłem te chwile, kiedy udało mi się wziąć łyka. Kawa najlepszej jakości nie była. Nie przeszkadzało mi to jednak się nią delektować.
Pewnego dnia, kiedy udało mi się trafić na "niezepsuty" ekspres (co łatwym nie było), zrobiłem sobie kawy i - jak zwykle - włożyłem między uda żeby zawieźć ją do ulubionego stolika. Pech chciał, że na zewnątrz na mojej "trasie" Łukasz zabawiał towarzystwo swymi opowieściami. Kiedy mnie zobaczył - skomentował - "O! Geslerka se kawki zrobiła! Wiecie ile on ma garów? Stołówkę by można otworzyć". Mojemu "idiocie" więcej do szczęścia nie trzeba. Zacząłem się śmiać, spastyczna noga się wyprostowała, kubek który miałem między nogami wypadł, oblewając mnie gorącą jeszcze kawą.. Przypomniałem sobie słynny tekst Rewińskiego z filmu Kiler-ów 2-óch: "No i w pizdu. I wylądował. I cały misterny plan też w pizdu". Łukasz nie omieszkał oczywiście okrasić całej sytuacji jakimś zabawnym komentarzem. Ja go jednak już nie słyszałem.. Czułem się wściekły i bezsilny za razem..
Magda przywiozła mi do Donum mój sprzęt - moje "studio". Niby pod pretekstem kończenia prac nad płytą, które przerwał mój udar. Tak naprawdę chodziło o to, żebym zajął się czymś co lubię a co robiłem jeszcze przed udarem. To tam powstawały pierwsze kompozycje "nowej ery". Wszystko jednak rysowałem myszką, bo po pierwsze klawisza tam nie miałem a po drugie kiepska synchronizacja prawej ręki mi nie pozwalała go użyć - dopiero teraz coś już tam dam radę zagrać. Kto miał "przyjemność" robić utwór myszką ten wie o czym piszę. Podczas gdy na "klawiszu" dana partia to kilka sekund naciskania odpowiednich klawiszy, tu trzeba każdy dźwięk rysować na odpowiedniej wysokości i na odpowiednią długość od lewej do prawej. Klawisz reaguje na siłę nacisku zapisując tę informację, myszką trzeba robić to samemu. Nie nadążałem wtedy z podwójnym kliknięciem - trzeba było zwolnić reakcję komputera. Ten fakt jeszcze bardziej mi uzmysławiał moją ułomność.

