top of page

Dzięki Lenie i Magdzie, które niczym Rejtan broniły mnie przed oddaniem do byle ZOLu aż miesiąc przeleżałem na OIOMie. W tym czasie dziewczyny starały się o przyjęcie mnie do jakiegoś dobrego ośrodka rehabilitacyjnego. To nie było łatwe zadanie, ponieważ mój stan był poważny i miałem wszystkie możliwe rurki - tracheotomię, PEGa (żywienie przez rurkę na wylot umieszczoną w żołądku) i cewnik. Nikt takiego pacjenta nie chciał a kto mógłby ewentualnie - nie miał miejsca. W końcu po długich negocjacjach ze strony dziewczyn i samego ordynatora, zgodził się słynny ośrodek w Reptach. Pielęgniarze z transportu medycznego nie chcieli mnie zawieźć bez opieki lekarza - co świadczy o moim stanie na tamtą chwilę. Więc karetką na sygnale do Rept odprowadził mnie sam ordynator. Z czego do dziś dziewczyny mają ubaw. Jednym z bezwzględnych warunków przyjęcia mnie było to, żebym nie miał żadnej infekcji - nic poza skutkami udaru. Więc byłem wyjałowiony wszelkimi antybiotykami - byle się udało. Kiedy to wszystko przestało działać - po kilku godzinach - złapałem oczywiście infekcję. Pierwszą noc ledwo przeżyłem i wszyscy stawiali raczej na to, że się przekręcę. Plusem było to, że od razu z sali pięcioosobowej przeniesiono mnie do izolatki, w której rozgościłem się do końca pobytu. To trochę jak prywatny apartament. Minus - choć rzadko bywałem sam, to te godziny spędzone w samotności strasznie mi się dłużyły. Mogłem tylko leżeć w jednej pozycji i oglądać to, co było w zasięgu wzroku. Wkrótce znałem więc każdą dostrzegalną dziurkę na suficie. Żebym nie dostał odleżyn, dziewczyny kładły mnie co kilka godzin na boku. Ten konieczny rytuał był dla mnie prawdziwą udręką. Tym bardziej, że zmieniały mi pozycję co około trzy godziny. Było to dla mnie jak otwarcie okna w gorącym, zatęchłym pokoju. Wszystko z czasem mnie bolało od leżenia w jednej pozycji. Każdy staw, każda kość. Nie macie pojęcia, ile daje możliwość złapania się za miejsce, które boli. A już w ogóle podrapanie czegoś co swędzi - za to byłem gotów się zabić. Tym bardziej, że najczęściej to nie mija tylko się nasila. Doprowadza do obłędu. Pamiętam - wtedy nie byłem w stanie dotknąć własnego nosa a wydanie z siebie rozmyślnego dźwięku było niemożliwe. Nie byłem w stanie choćby głośniej westchnąć, stęknąć a co dopiero krzyknąć.
Ekipa w Reptach (mam na myśli pielęgniarki), była fajna. Szybko Lena znalazła z nimi wspólny język a ja stałem się ich ulubieńcem. Głównie ze względu na moje spokojne usposobienie (kto mnie zna ten wie o czym mówię) a przede wszystkim - pisałem Wam w którymś rozdziale o "usterce" - śmiałem się z byle powodu. I to był młyn na wodę. Często specjalnie mnie zaczepiały, żeby tę niepohamowaną radość zobaczyć ale tak naprawdę wystarczyło na mnie patrzeć a zaczynałem się szeroko uśmiechać. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że jeszcze teraz z trudem przychodzi mi uśmiechnięcie się z własnej woli. Nie umiem - trudne..
W Reptach trochę "otrzeźwiałem". Nie ładowano we mnie już tylu środków znieczulających i"na poprawę nastroju", co na OJOMie. Z czasem z wszelkiej chemii zszedłem zupełnie. Do dziś jestem tylko i wyłącznie na suplementach.. Jeśli ktoś uważa, że po udarze to niemożliwe - zapraszam.
 
Dziewczyny były ze Śląska. Pacjenci na oddziale głównie też. Nic więc dziwnego, że wszędzie rozbrzmiewała gwara. Kiedyś mieszkałem na Śląsku w Siemianowicach, zaraz obok oparzeniówki i obracałem się wśród ludzi, którzy pracowali w kopalni. Nic więc dziwnego, że gwarę znam dość dobrze. Na początku jeszcze dziewczyny raczej mówiły polszczyzną. Kiedy poznaliśmy się lepiej - testowały moją znajomość gwary. I tu dochodzimy do kwestii porozumiewania się. Jeszcze na OIOMie Paulina - znajoma "logopedka", z którą pracowałem w studio wielokrotnie - wymyśliła “literki”. Zalaminowany alfabet, na którym pokazywano mi długopisem po kolei literki a ja na “tak” mrugałem - kiedy pojawiła się ta właściwa. Z czasem udoskonaliliśmy tę metodę - najpierw wskazywałem rząd a później literę w nim. Oszczędzało to znacznie czas. Nie było już konieczności “przelatywania” całego alfabetu za każdym razem. Kiedy nabrałem trochę sił, kiwnięciem głowy potwierdzałem daną literę. Była to metoda żmudna, długotrwała ale z czasem doszliśmy do takiej wprawy, że - jak w rozmowie - posługiwałem się zdaniami. Oczywiście tylko z Leną i to ona była moim “ tłumaczem”. Jak przyszło mi “rozmawiać” z kimś bezpośrednio, to zwykle kończyło się to katastrofą i nieporozumieniem..
Posadzili mnie w końcu na wózku. Było to nie lada wyzwanie - nie spaść z niego. Wytrzymać w pozycji siedzącej chociaż trochę. Nie byłem już przykuty do łóżka i mogłem  jechać na jakąś krótką terapię, czy choćby na spacer. Lubiłem alejki “reptowskiego” parku. Za oknem zrobiła się piękna, ciepła wiosna. Pachniało dookoła świeżą zielenią. Żałowałem, że nie umiem wziąć głębokiego oddechu. Tak bardzo chciałem napełnić płuca żywym, zielonym powietrzem.. Musiał mi wystarczyć krajobraz leśnych alejek, tężni okupowanej wiecznie przez rzeszę turystów.. Wszędzie towarzyszyły mi chusteczki. Niezliczona ilość. Śliniłem się jak rasowy buldog, W związku z paraliżem aparatu, języka dalej kłopot mam nie tyle z przełykaniem, co z samym transportem śliny zbierającej się w ustach. Już na szczęście nie tak jak wtedy. Ale na takim godzinnym spacerze zużywałem jak nic pudełko chusteczek a przełykałem przy dobrych wiatrach raz na godzinę. Byłem szczęśliwy kiedy podczas spaceru udało mi się chociaż raz. A i z tym różnie bywało..
Do komunikacji Lena porobiła mi małe kartoniki. Było to praktyczniejsze niż zalaminowany alfabet w A4. Szczególnie, że ten wiecznie gdzieś zostawał a ja nie miałem się jak o niego upomnieć. Szukano go ciągle po oddziałach, bo bez niego pokazywałem tylko "tak, nie, nie wiem". Kartoniki były więc “wyjściem awaryjnym” a A4 podarowałem terapeutom do komunikacji z innymi pacjentami. Pamiętam jak mnie irytowało to, że Lenie nie chce się zapisywać tego, co mam do powiedzenia i na przykład  po minucie stwierdzała, że nie pamięta już co było na początku. Zdarzało się to dość często. A zdanie, które  wypowiedziałbym w pięć sekund wymagało czasem minuty “dyktowania”. 
Dziewczyny traktowały mnie wyjątkowo dobrze. Byłem - można powiedzieć - rodzynkiem. Po pierwsze byłem bezproblemowym pacjentem, który byle pierdołami nie zawracał im głowy. A po drugie “śmieszna” przypadłość przy zwykłych czynnościach udzielała się, rozśmieszając dziewczyny. W ogóle ze względu na ten śmiech byłem i jestem postrzegany jako wesołek podczas gdy - musicie wiedzieć - z natury jestem bardzo powściągliwy i jestem raczej malkontentem operującym czarnym humorem, niż duszą towarzystwa mającą żart na każdą okazję. Ale dość mam udowadniania wszystkim w koło, że jest inaczej niż to wygląda. Pogodziłem się z wizerunkiem wesołkowatego, śmiejącego się ze wszystkiego idioty, który radośnie ślini wszystko w koło.. Bo tak naprawdę krzywdy mi to nie robi.

Pewnego dnia, podczas którejś z dyskusji Mariolki (jednej z dziewczyn) z Leną na temat diety, Mariolka zagadała do mnie - "a tako żymła z leberwursztym to byś pewno zjot. Pomaszkecił byś co trocha". Dla niewtajemniczonych - bułka z pasztetem. Pomaszkecić - głównie odnosi się do delektowania się słodyczami ale w tym wypadku tyczyło się bułki - jako czegoś dobrego. Mimo tego, że wtedy z połykaniem było bardzo kiepsko (ale coś już tam połykałem) Lenie zrobiło się żal - i postanowiła mi to życie nieco rozjaśnić. Jadłem już wtedy różne rzeczy. Wbrew personelowi medycznemu (poza dziewczynami), który uważał, że za wcześnie - Lena dawała mi różne rzeczy. A to zrobiła lody a to przyniosła jogurt. Była za to przez lekarzy wszelkiej maści ostro odsądzana od czci i wiary. Wiecznie udzielano jej "nagany" za to, że nic sobie z ich gróźb nie robiła. Straszono mnie nawet zaprzestaniem leczenia, czy wydaleniem z ośrodka. Gdyby oni wiedzieli, że ich "dobrodziejstwa" w postaci farmakologii lądują w koszu.. Dziewczyny podejrzewały ale nikt nie był w stanie tego udowodnić. Leki przyjmowałem. Zaraz po wyjściu pielęgniarki wypluwałem i buch w chusteczkę..
Wielokrotnie prosiłem (nawet w oficjalnych pismach) o odstawienie “leków” - bez skutku. Ciągle słuchałem o ich konieczności i dobrodziejstwie.. A logika podpowiadała co innego. Dlatego zdecydowałem się na przyjmowanie “leków” do chusteczki i słuchanie jak konsylium lekarskie co tydzień zachwyca się ich działaniem i dobroczynnością.. Swoją drogą - co to za “leki” skoro trzeba je brać do końca życia?! Znaczy - nie leczą niczego, tylko znoszą objawy powodując masę skutków ubocznych - nie chcę. 

Do brzegu - żymła.
Lena - chcąc mi zrobić dobrze przygotowała dla mnie przepyszną bułkę z pasztetem. Nie muszę wspominać, że była z najlepszej jakości produktów, okrojona ze skórki z każdej strony tak, bym nie miał problemu z jej gryzieniem. Nie przerzucałem pokarmu ze strony na stronę jak to się zwykle robi - język jak kołek. Trochę pomemłam, trochę rozmoczę - poradzę sobie.
Ten kawałek bułki był dla mnie czymś cudownym.. Był jak Boże Narodzenie dla dziecka. Jak dla marynarza ląd po wielu tygodniach żeglugi. Delektował em się nim, pragnąłem by ta chwila trwała jak najdłużej..
W którymś momencie zgubiła mnie jednak łapczywość i wziąłem do gęby zbyt duży kawałek. Wpadł mi do gardła i przykleił się tam. Ni cholerny nie mogłem go przełknąć. Przypomniałem sobie, jak będąc dzieckiem wciągnąłem tak okrągłego lizaka. Leżałem wtedy czekając aż się dostatecznie rozpuści bym dał radę go przełknąć. Ledwo oddychałem, bo każdy głębszy wdech kończył się zasysaniem kulki, która zatykała mi tchawicę. Wiedziałem wtedy i teraz czym to się może skończyć. Z tą różnicą, że teraz nie miałem wpływu na oddech. Przeżywszy taki udar głupio byłoby umrzeć od kawałka bułki. Lena widziała, że coś jest nie tak. Natychmiast pobiegła po pielęgniarkę. Obie były przekonane, że się dławię. Pielęgniarka była tak zszokowana całym zajściem, że niemal sama wymagała reanimacji. Druga, która była na dyżurze była bardziej przytomna. Posadziły mnie na łóżku. Chciałem pokazać, że nic takiego się nie dzieje i lepiej, żebym leżał - ale jak to wszystko pokazać jedną, ledwo sprawną ręką?! Wiem, że chciały dobrze ale nie ułatwiały mi sprawy. Wykonywały jakieś szybkie, nieskoordynowane ruchy a ja potrzebowałem spokoju! Cóż, zostało się tylko poddać bezwiednie, tym bardziej że siły raczej nie miałem..
W końcu bułka rozmiękła dostatecznie, bym dał radę ją przełknąć.. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Stwierdziliśmy, że to się kategorycznie nie powtórzy a całe zdarzenie zostanie w tajemnicy - między nami.. 
Dwa dni później o bułce opowiadali sobie nawet fizjoterapeuci, którzy przychodzili do ośrodka na swoje "osiem godzin"..

 
Pobyt w Reptach był dość ciekawym przeżyciem. Z jednej strony super pielęgniarki i świetna ekipie fizjoterapeutów (już tam stawiałem pierwsze kroki mimo, że krótko po udarze). Z drugiej strony beton systemu. Lena ze względu na to, że  (w moim imieniu) się ciągle przeciwstawiała systemowym zaleceniom - miała sporo nieprzyjemności.. A to prosiła, żeby wycofali mi farmakologię (poza poprawiaczami nastroju dalej “leczono” mnie na epilepsję, której nie mam), a to mnie karmiła dobrymi rzeczami. W papierach więcej jest na temat jej niesubordynacji niż o moim leczeniu..
Mogłem mieć tylko godzinę rehabilitacji dziennie. Chociaż prosiliśmy - więcej się nie dało. Oprócz tego “zabiegi”, które moim zdaniem są mocno przereklamowane a których właściwości mi zachwalano. Jeździłem na przykład na kąpiele bąbelkowe. Moczyłem ręce albo nogi w ciepłej wodzie do której wpuszczano powietrze.. Albo miałem zabiegi pneumatyczne w zbyt dużych rękawach.. Relaks godny emeryta na wczasach w Międzyzdrojach albo na turnusie “rehabilitacyjnym” w Ciechocinku.. Ja - głupi - ćwiczyć chciałem. Lepsze to jednak  było niż leżenie w łóżku. Głównie tak mi niestety czas miał. Obejrzałem więc na laptopie wszystko  co było możliwe do  obejrzenia na popularnych, filmowych platformach. Z czasem z trudem zacząłem tego laptopa obsługiwać sam. Był to czas, kiedy jeszcze podrapanie się po nosie było dla mnie w sferze marzeń.
Po jakimś czasie pobytu w Reptach byłem w stanie wcisnąć dzwonek przywołujący pielęgniarki. Te więc - w geście dobrej woli - przywiązywały mi ten dzwonek do łóżka na wysokości łokcia - żebym miał blisko. Pamiętajcie jednak, że tułowiem nie ruszałem wcale a ręką ledwo co, więc dzwonek na wysokości łokcia i tak był poza zasięgiem..
 
Dziewczyny przestrzegał pewnych rytuałów, których niestety byłem ofiarą. Rozumiem jednak, że aby wszystko w takim miejscu grało - są one po części niezbędne - w każdym ośrodku wyglądają podobnie. Jednym z takich rytuałów było poranne mycie. Należało to do obowiązków “nocki”, przed zdaniem zmiany. A że zaczynały ode mnie, bo byłem najbliżej, to pobudka była zaraz po 5:00 rano.. Zajęcia zaczynałem koło 10:00, więc nie miałem co robić. Dziewczyny napełniały miskę ciepłą wodą i przerzucają mnie jak worek kartofli z boku na bok, myły całe ciało starannie. Stygnąca szybko woda powodowała, że było chłodno - w zależności od pory roku - przyjemnie albo nie.. W każdym razie po 5:00 już było po spaniu, bo po takiej “kąpieli” byłem kompletnie rozbudzony. Po jakimś czasie zacząłem budzić się sam - parę minut przed czasem.. A dziewczyny stwierdziły, że szkoda mnie tak wcześnie budzić i zaczęły mnie “robić” na końcu - koło 6:00. Bo zajmowało im to około godziny. Ja i tak budziłem się przed 5:00  i kiedy przychodziły - miałem już oczy szeroko W Reptach było można dostrzec niemal na każdym kroku “systemowe” zgrzyty i absurdy. Na przykład wspomniana wcześniej "padaczka" - drgawki miałem miałem w życiu tylko w dniu udaru. Nikt tego porządnie neurologicznie nigdy nie zbadał. Jak to przy udarach bywa - stwierdzono na podstawie obserwacji epilepsję. I mimo braku objawów, elektrostymulacji u logopedy na głowę bezpośrednio - z uporem maniaka leczono mnie na nią.. Dostawałem silne leki i żaden “doktor” nie chciał na siebie brać odpowiedzialność za wycofanie ich.
Z jednej strony dostawałem inhibitory pompy protonowej (IPP - jak większość pacjentów), żeby zmniejszyć kwas w żołądku a z drugiej wtłaczano we mnie wysokobiałkowy pokarm, którego przez IPP nie miałem szansy strawić. Non stop wymiotowałem i wszyscy się zastanawiali dlaczego.. Aż pewnego dnia Lena poczytała co biorę i pokojarzyła fakty. Mogłem mieć tylko godzinę rehabilitacji dziennie, więc dawano mi środki anty zakrzepowe - bo dużo leżę.
Miałem też zajęcia z psychologiem. Mówiłem tylko “Kartonikiem”, więc komunikacja była praktycznie jednostronna. Zaczęliśmy od prostych zadań dla dzieci ale Pani psycholog szybko się zorientowała z kim ma do czynienia. Skupiliśmy się wtedy głównie na zadaniach poprawiających  motorykę. Dużo było jednak standardowych “gierek” na spostrzegawczość czy refleks. W ogóle poza kilkoma osobami, z którymi Klaudia z mojego powodu wiecznie “darła koty” ekipa była - że tak powiem - spoko.

bottom of page