top of page

Ekipa z Shelky to morowe chłopaki. I Monia, wśród nich oczywiście - fantastyczna dziewczyna, że tak powiem “z jajami”. Ale tu jej nie ma. Kiedyś zgodziłem się z nimi grać do czasu aż znajdą sobie jakiegoś gitarzystę do stałej współpracy i tak to “zastępstwo” trwało już ładnych kilka lat - do udaru - praktycznie..ale do brzegu.
Wszyscy skorzy do roboty. A że techniczne rzeczy im nie obce - remontowali właśnie wnętrze jakiegoś hotelu. Przygarnęli mnie po starej znajomości. Choć po nich widzę, że moja niemoc i ta niesamowita powolność szczególnie ich lekko irytują - nie okazują mi tego ani trochę. Robią swoje. Rozmowy, krzychowe żarty, robota wśród pyłu ciętego drewna i charakterystycznego zapachu przypalonej piłą sklejki..
Leżę tu na stole czekając aż mi ta cholerna słabość wreszcie przejdzie.
Na zewnątrz do koncertu przygotowuje się Fortecą. Zagrają beze mnie, bo ja w tej słabości sorry - nie dam rady. Magda - jak zwykle - robi swoje i staje na wysokości zadania ale widzę że czeka. Przeciąga w nadziei, że mi przejdzie. W końcu nie ma wyjścia - muszą zaczynać.
Najlepszy rodzaj śmierci, który równocześnie wzbudza największe uznanie i szacunek wśród ludzi, którzy wiedzą co chodzi - to zginąć w pojedynku z bykiem. W Meksyku odbywają się takie starcia w uroczystej atmosferze. Raz w roku na tydzień zjeżdżają się na to niesamowite widowisko ludzie z całego świata.. To wielkie wydarzenie. Rzecz polega na tym, że ten sposób reinkarnacji dusza może w przeciągu swojego nieskończonego istnienia wybrać tylko raz. Po takiej śmierci można wcielić się w człowieka bogatego, któremu dopisuje w życiu szczęście i wszystko za co się zabierze staje się sukcesem.
Brat znajomej (nota bene - w realu tak naprawdę zupełnie obcej mi osoby), który słyszał o moim przypadku stwierdził, że nie będzie już miał lepszego życia niż to, które wiedzie teraz. Uznał, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Niczego mu nigdy nie brakowało. Ma kochającą żonę, dwie, wspaniałe córki, dom, samochód, wystarczająco dostatnie życie - odda mi swój przywilej śmierci z bykim - bo może. Leżąc gdzieś na pokładzie małego jachtu, kanałami płyniemy do Meksyku. Zaokrąglone stropy z glinianej, czerwonej cegły nad głową, to niemal jedyne obrazy z podróży. Momentami tylko wynurzaliśmy się z półmroku kanałów, by za chwilę znaleźć się tam z powrotem. Płynęliśmy wtedy powoli pod gołym, błękitnym niebem, wśród wysokich ścian - taka część kanałów tyle, że odkryta. Podróż raczej odbywała się w milczeniu. Czasem tylko ktoś się odezwał w jakiejś koniecznej sprawie. Dotarliśmy na miejsce.
Na starym, drewnianym wozie jechałem ku górze wśród skąpej roślinności. Gdzie nie gdzie spotkać można było grube, niskie drzewa, które bardziej przypominały napęczniałe kaktusy. Poza tym głównie lekko wypalona słońcem trawa. Ze wzgórza znoszono już pierwszych śmiałków, którzy dali się stratować w nierównym pojedynku z rozwścieczonym zwierzęciem. Tu wynik starcia był przesądzony. Zgromadzona publiczność skandowała jednak tym, którzy starali się wytrwać jak najdłużej.
Stanęliśmy w kolejce do stolika, przy którym grubawy, wąsaty jegomość przyjmował zapisy. Ciekawe jak ja w tej słabości się pozbieram, żeby to zrobić?! Ale taki zaszczyt mnie "kopnął" - jakoś dam radę. Restart jest chyba najlepszym rozwiązaniem. Z tego ciała już raczej nic nie będzie. Choć mam wrażenie, że jeszcze chwila i się jakoś pozbieram - nikt mi wprost nic nie mówi - ale z rozmów dookoła wnioskuję, że czas już skończyć, że tak będzie lepiej.
Zdałem sobie właśnie sprawę z tego, że nie będę pamiętał tego życia. Tych ludzi, miejsc - trochę mi szkoda..
bottom of page

